Artykuł jest na stronie dzięki uprzejmości autora Andrzeja Kumor.
An-2 TD Wiedeńczyk nb 7447 został wyprodukowany w PZL Mielec w dniu 9.01.1967r.. Do służby w Lotnictwie Polskim wszedł już 10.01.1967r.. W 2015r., skończył 48 lat. W tym czasie wykonał prawie 15 500 lądowań i spędził w powietrzu ponad 7 000 godziny.
Uciekinierami byli chorążowie 13 Pułku Lotnictwa Transportowego z 2 Eskadry; Krzysztof Wasilewski, Andrzej Malec i Jerzy Czerwiński.
Wywiad przeprowadzono w roku 1998
Andrzej Kumor: Panie Krzysztofie, ludzie uciekali z PRL-u na wiele różnych sposobów. Jedni pontonem na Bornholm, inni w czasach, kiedy jeszcze nie było Muru próbowali przejść do Berlina Zachodniego, pana ucieczka należy do równie dramatycznych. Jak się to stało, jakie były jej okoliczności? Co sprawiło, że zdecydował się pan siąść za sterami samolotu i dosłownie wylecieć z Polski?
Krzysztof Wasielewski: Przede wszystkim sytuacja, jaka wtedy panowała w kraju. Wiele osób było bardzo oddanych myśli pod nazwą "Solidarność".
A.K.: Pan był wtedy w wojsku?
K.W.: Byłem, tak. Od 1973 roku, najpierw w szkole lotniczej w Dęblinie, a później od 1976 roku, w Krakowie w jednostce w Balicach, jako żołnierz zawodowy, pilot 13 pułku transportowego. Jak wielu innych pilotów byłem sympatykiem "Solidarności". Wtedy właśnie w naszych sercach rosła ta myśl o innej Polsce. I troszeczkę poszerzyły się nasze horyzonty.
Był wówczas taki moment, że miało nastąpić porozumienie narodowe, doszło wówczas do spotkania kardynała Glempa, Jaruzelskiego i Lecha Wałęsy to było chyba w listopadzie a już w grudniu mieliśmy stan wojenny. Wprowadzenie stanu wojennego było tą bezpośrednią przyczyną…
A.K.: Jak długo pan planował to wszystko? Jak pan to chciał przeprowadzić?
K.W.: Najpierw chciałem uciec sam dosłownie w kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego. Była straszna śnieżyca i Bogu dziękuję, że do tej próby nie doszło, powstrzymałem się w odpowiednim momencie. Uciekałbym wtedy samotnie z córką. Nie sprzyjałaby temu pogoda nie wiadomo jak by było z nawigacją nawet gdyby nie doszło do oblodzenia, czy jakichś nieprzewidzianych sytuacji nie wiadomo, jakby to było w górach nad Czechosłowacją.
Pan wspomniał, że ktoś tam uciekał pontonem na Bornholm. Brałem również pod uwagę taką właśnie trasę przelotu nad stosunkowo płaską Polską i nad morzem na Bornholm.
A.K.: Nie bał się pan zestrzelenia; w końcu leciał pan samolotem wojskowym?
K.W.: To właśnie była ta przewaga, że będąc w wojsku znaliśmy wszystkie charakterystyki broni przeciwlotniczej i jednocześnie wojsk, które dysponowały bronią zdolną zagrozić nisko lecącemu celowi. Więc raczej było to wykalkulowane. Możliwość taka w dalszym ciągu istniała, ale była minimalna.
A.K.: Rozumiem.Leciał pan samolotem AN-2…
K.W.: Tak. zdecydowaliśmy się lecieć samolotem AN-2. To był samolot na wyposażeniu drugiej eskadry naszego pułku i o ile wiem do dzisiaj jest na wyposażeniu tego pułku. Trzeba go tu pochwalić.
Ostatnio nawet widziałem w pewnym magazynie zdjęcia AN-a drugiego. Używany jest przez wojska specjalne w Ameryce, do symulowania ataku przeciwnika. Wiele krajów zostało zaopatrzonych w te samoloty w dawnych czasach przez Związek Radziecki i one nadal mogą stwarzać pewne zagrożenia jedną z form takich zagrożeń są grupy terrorystyczne.
A.K.: Wróćmy jednak do samej ucieczki. Kiedy to było, pamięta pan ten dzień?
K.W.: Bardzo dobrze pamiętam. Nie trudno zapamiętać, bo to był Prima Aprilis 1 kwietnia 1982 roku w samo południe. Nie zapomina się takich dni..
A.K. : Mówił pan, że leciał z córką…
K.W.: Tak. Moja żona była już wówczas w Stanach Zjednoczonych. Wyjechała 29 listopada i miała wrócić/ na Gwiazdkę czyli wypadło to już po wprowadzeniu stanu wojennego… Żona została tutaj.
Później dowiedziała się ode mnie przez takiego jednego znajomego, żeby czekała. Oczywiście żona była przerażona nie znała szczegółów ale podejrzewała co się stanie. A to długo trwało, bo ona otrzymała tę informację już w styczniu, a do ucieczki doszło 1 kwietnia. Na pewno było jej ciężko…
A.K.: Wróćmy znów do ucieczki. Jak to było, jak pan wziął ten samolot?
K.W.: Na początku chciałem uciekać sam, następnie pomyślałem o tym, że powinienem mieć kogoś, kto by ze mną współpracował dlatego, że jest łatwiej uprowadzić samolot jako załoga dwóch pilotów. W skład załogi wchodził również mechanik pokładowy i brałem pod uwagę, że trzeba będzie nakłonić również któregoś z mechaników. Nakłonienie kolegi nie nastręczało wielkich trudności, ponieważ znaliśmy się ze szkoły, znaliśmy się jak to można powiedzieć jak stare konie. Bez większych kłopotów można było wyczuć czy można na ten temat mówić.
Zaprezentowałem to od tej strony, że żona jest w Stanach Zjednoczonych… Zainteresowanie wzrastało i następnie… Bo nikt nie wiedział, że ona jest w USA. To była też ucieczka w pewnym sensie. Zainteresowanie wzrastało i jak już zainteresowanie było wystarczające, wtedy mówię: "słuchaj, może byśmy tam polecieli…"
No i wtedy to już jedynie wyobraźnia nas ograniczała.
Jak przekonałem pierwszego kolegę, wówczas nastąpiła inna kwestia, mianowicie, że nie da się nakłonić mechanika, ponieważ nie mieliśmy specjalnie dostępu do tych mechaników pokładowych. To była inna generacja. My byliśmy młodzi, oni byli starsi wszyscy w partii. Było to dosyć trudne.
Wchodził w grę jeden człowiek, który niestety miał w tym czasie jakieś problemy, nie mógł latać, więc postanowiliśmy uprowadzić samolot bez mechanika.
W ostateczności samolot został uprowadzony razem z mechanikiem, co stało się powodem wielu dramatycznych sytuacji w czasie lotu i już po wylądowaniu.
A.K.: Czy samolot uprowadzili panowie z lotniska, czy podczas jakiejś akcji? Jak to dokładnie wyglądało?
K.W.: Tu muszę dodać, że po namowie pierwszego kolegi, we dwóch postanowiliśmy, że potrzebna będzie jeszcze trzecia osoba, ponieważ w grę wchodziła sprawa mechanika i należało mieć ewentualnie trzecią osobę na pokładzie. To wszystko się cały czas tworzyło ten cały scenariusz ucieczki.
Organizowałem ją przy współpracy z kolegami, ale jednocześnie jak już później były pewne nieścisłości w tym całym planie no to, jako organizator zostałem obwiniony, że te nieścisłości zaistniały. A nieścisłości wypływały raczej z naszych cech charakteru, niż z charakteru samej ucieczki. Doszło niepotrzebnie zresztą do nieporozumień.
A.K.: Na pokładzie, już podczas ucieczki?
K.W.: Tak, podczas ucieczki. To było związane z osobą tego mechanika. On chciał wracać. W sumie, jego obecność była niezbędna w samolocie, bo to pan się pytał jak uprowadziliśmy samolot. Tu musimy się trochę cofnąć w czasie…
Byliśmy już wszyscy przygotowani, był to mniej więcej początek stycznia 82 roku, czekaliśmy tylko na lepszą pogodę. Pogoda była fatalna na taką ucieczkę szczególnie ANem drugim. Oczywiście chcieliśmy od razu zabrać rodziny. Ja córkę i obydwaj koledzy żony i dzieci.
Było nas trzech trzech pilotów z tej samej promocji z Dęblina. Znaliśmy się przez całą szkołę i przez wszystkie te lata i do momentu ucieczki byliśmy wzorowymi kolegami…
W momencie, gdy już trzeci pilot został namówiony, wówczas zaistniał taki problem, że on podejrzewał, iż ja mogę być obserwowany przez służby specjalne, bo moja żona jest w Ameryce. Ja mu mówię: "przecież oni o tym nie wiedzą!" On na to: "Stary, jak oni mogą nie wiedzieć?"
Wtedy się okazało, że mój kolega wiele wiedział o tym, jak oni pracują… Więc, można było zacząć się też bać, że on tak wszystko dobrze zna. Później się dowiedziałem skąd znał, ale nie chciałbym tego poruszać w wywiadzie.
I teraz oni mi mówią: "słuchaj, ty musisz wziąć sprawę w swoje ręce, musisz pójść do ?gumowego ucha? po prostu zaskoczyć ich! Jeżeli nie wiedzą, to trudno, a jeśli wiedzą, to wtedy przerwiesz tę pępowinę."
A.K.: Samemu powiedzieć, że żona jest w Stanach?
K.W.: Tak jest samemu się podkablować! No i ja tak zrobiłem. Nie wiedząc o tym, że to właśnie spowoduje represje z ich strony, bo jednak nie wiedzieli i ich duma wykonywania zawodu została w pewien sposób nadszarpnięta.
Po prostu trochę ucierpiałem z tego powodu fizycznie, no i również psychicznie, bo wywierali na mnie presję, żebym podpisał list, w którym oskarżali osoby z Kościoła. Wymyślili sobie taką sytuację, że żonie dopomógł taki znajomy ksiądz z rodziny, gdzie trwała budowa kościoła, więc pewnie chcieli tę budowę przerwać…
Od razu spisali mnie z latania i orzenieśli do co ciekawe tajnej kancelarii, miejsca, gdzie się trzyma najtajniejsze dokumenty jednostki to jeszcze bardziej powodowało podejrzenia, że być może mnie obserwują, ponieważ, dlaczego dali mnie do miejsca, gdzie są tajne dokumenty?
Znalazłem się w tej kancelarii co było ewenementem bo miało to być karą dla mnie, a to sprawiło, że znalazłem się blisko wszystkich dokumentów, potrzebnych na użytek ucieczki dotyczących m.in. rozlokowania lotnisk, radarów. Czerpałem te informacje bezpośrednio z biura, gdzie pracowałem przy kasowaniu starych dokumentów odpisywało się je z rejestru i jeździło do pieca palić. Trzeba było cały czas rozliczać się z dokumentów, które zostały zniszczone. Poznałem wiele rzeczy, które były dostępne tylko dla oficeraspecjalisty od armii obcych, od taktyki, dla szefa sztabu… Było to bardzo ciekawe posunięcie ze strony polskich służb specjalnych. Sprawili mi dużą niespodziankę i prezent. W tej kancelarii spędziłem z przerwami wszystkie dni aż do ucieczki.
A.K.: Jak doszło do samego zajęcia samolotu, jak pan zabrał rodzinę? Skąd panowie wiedzieli którędy należy polecieć?
K.W.: Co do trasy przez Czechosłowację to nie było żadnych wątpliwości, wszyscy się zgadzaliśmy. Problem był z dolotem do tego miejsca przez Polskę.
Mieliśmy dwie koncepcje, z tym, że moja została zaakceptowana. Mieliśmy lecieć z Krakowa, spod Czernichowa w kierunku na poniżej Bielska Białej, na rzekę, wzdłuż niej nad jezioro koło Żywca, nad Żywcem, praktycznie po zachodniej stronie Żywca po obrzeżu miasta, następnie przez góry, przez granicę i nad rzekę Wag…
Kolega sugerował trasę z Czernichowa wprost do granicy.
A.K.: Tak na azymut?
K.W.: Tak, z kursem 220 stopni, natomiast moja trasa była najpierw 245, potem tam 180, potem 220… To w końcu jest 220 przez Czechosłowację większość czasu uciekaliśmy takim właśnie kursem 222.
A.K.: A skąd samolot się wziął w Czernichowie?
K.W.: Ja pracując w tajnej kancelarii nie miałem żadnego problemu z zaplanowaniem moich kolegów na różnego rodzaju loty. Oni mogli się zgłaszać na ochotnika, ale nieraz taka możliwość nie wchodziła w grę. Nieraz zmieniano pilotów, potwierdzenie zawsze jednak przechodziło przez tajną kancelarię i ja mogłem to korygować.
Mieliśmy dwie próby które nie wyszły i to była trzecia próba. Oni latali z wojskami desantowymi, ze spadochroniarzami…
Zrzucili spadochroniarzy i wylądowali na lotnisku. Następnym spadochroniarzom powiedzieli, że lecą teraz na własny lot, natomiast wieży powiedzieli, że lecą ze skoczkami.
Innymi słowy, wieża myślała, że oni będą się wznosić. Z reguły wznoszenie się do wysokości 2,2 2,5 kilometra z grupą 10 12 skoczków trwa około 30 minut. Kontroler lotu dopytywał się cały czas z wieży o pozycję, gdzie się wznoszą.
To trwało raptem cztery pięć minut i już lądowali przy Wiśle zaraz za Czernichowem. To była łąka za wałem przeciwpowodziowym. Start trzeba było wykonać w tym samym kierunku, nie można było zawracać. Byliśmy w dwóch samochodach, ja w jednym, a żona kolegi w drugim, dosłownie ścigaliśmy ten lądujący samolot, jeszcze zanim się zatrzymał. Załadowaliśmy się, ja wskakiwałem na prawy fotel i przejmowałem rolę nawigatora, natomiast Jędrek był pilotem.
A.K.: Jędrek, czyli kto?
K.W.: Jędrek, czyli Andrzej Malec, pana imiennik, wspaniały pilot, uznany kiedyś, chyba w 1978 roku za pilota roku w jednostce. On jeszcze przed pójściem do wojska był posiadaczem trzech diamentów no, wspaniały szybownik. Wybraliśmy najlepszego na taką misję.
Ja z kolei miałem się popisać zdolnościami nawigacyjnymi.
Od pierwszego momentu, zaraz po wystartowaniu, zamiast do moich 245 stopni, Jędrek uparł się przy swoich 220 i poszliśmy prosto w góry…
…po kilku minutach byliśmy już po czołowym zderzeniu z wierzchołkiem, samolot był kompletnie uszkodzony, najbardziej skrzydła, śmigło, zbiorniki, paliwo ciekło…
A.K.: Na jakiej wysokości panowie lecieli?
K.W.: Bardzo nisko i w związku z jak wpadliśmy w taki wąwóz, który zakończony był wierzchołkiem góry…
A.K.: Nie dało się już podnieść?
K.W.: No nie dało się już przeskoczyć tej góry… Natomiast niezrozumiałe były dla mnie… Na pewno zdenerwowanie i może jakaś taka ludzka pycha nie wiem jakieś cechy ludzkie które nie są do końca zrozumiałe… Bo był taki moment, że można było prawdopodobnie wykręcić się jeszcze z tego, ale ta chęć przelotu przez górę, żeby pokonać…
I pokonaliśmy!
To był cud! To był prawdziwy cud Maryjny! Ja myślę, że tylko dzięki temu żyjemy. AN-2 ma jeden silnik, śmigło z przodu, przed kabiną. Takie śmigło natrafiając na pień drzewa a my uderzyliśmy w drzewa, ścięliśmy wszystko skrzydłami i śmigłem…
A.K.: Gdzie to było?
K.W.: Lecieliśmy od Czernichowa z kursem 220 stopni, koło Suchej Beskidzkiej jest góra Madagora się chyba nazywa i taka dłuższa wioska, chyba Jaszczurowa. Musiałbym to na mapie sprawdzić, bo nie chciałbym strzelić błędu. Jest to góra, z której najłatwiej było później, już po tym uderzeniu, z której poprzez różne takie wąwoziki najłatwiej było dojść do tego jeziora koło Żywca. Musiałbym na mapę spojrzeć, to jest to jezioro, patrząc od Bielska-Białej w dół, tam gdzie jest góra Żar. Zakładaliśmy, że wylądujemy na Żarze i wysadzimy mechanika.
A.K.: No właśnie, co z tym mechanikiem?
K.W.: Po wypadku nie było już możliwości lądowania z uszkodzonym podwoziem i ponownego startu. To, że te skrzydła nas podtrzymywały to był prawdziwy cud. Nie wiadomo było na jak długo wystarczy paliwa…
A.K.: Paliwo ciekło, a AN-2 nie ma samozalepiających się zbiorników?
K.W.: No więc prawdopodobnie ma! Ma dużo rzeczy, o których my nie wiedzieliśmy. Ma samozalepiające się zbiorniki i to pomogło, ponieważ ten upływ paliwa zmalał błyskawicznie.
AN-2 jest też pokryty farbą, która w pewien sposób absorbuje i rozprasza sygnały radarowe i to chyba nam najbardziej pomogło, bo my później musieliśmy lecieć troszeczkę wyżej. Jak wlatywaliśmy w dolinę poniżej Bielska-Białej to, według naszej wiedzy, byliśmy już widoczni na radarach.
A.K.: Jaka to była wysokość? 50 metrów?
K.W.: Wtedy to już lecieliśmy na 50-70 metrach. Nie można było lecieć niżej tym uszkodzonym samolotem. Całą Czechosłowację, którą zamierzaliśmy przelecieć bardzo, bardzo nisko musieliśmy przelecieć troszeczkę wyżej. Już manewrowość samolotu nie pozwalała…
A.K.: Pan uważa, że przez tę farbę samolotu nie wykryto na radarze?
K.W.: Ta farba odegrała dużą rolę i dowodem na to jest również to, że jak dolecieliśmy do Wiednia , to oni również nie mogli nas znaleźć na radarach.
Co ciekawsze my, jako piloci podejrzewaliśmy, że coś takiego jest, bo często w rejonie lotniska, jak nie mieliśmy włączonego SPU7, to nie byliśmy widoczni dla radarów. Samoloty były malowane tą farbą w Powidzu. Wszystkie były brane z jednostek wojskowych do Powidza. Tam malowano również Su7. Chyba panu jakieś tajemnice wojskowe teraz zdradzam…
Ciekawe, że nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jakie to było skuteczne…
Ja bym tu w dalszym ciągu podkreślał, że przeskoczenie przez tę górę było dla mnie cudownym wydarzeniem. Do tej pory czuję tę siłę nadprzyrodzoną, która nas podniosła powyżej drzew.
Jeśli jeździ pan do myjni samochodowej to widzi pan tam jak takie wały się toczą. To jest najbliż sze porównanie z tym jak to wyglądało przechodząc przez te drzewa. Dosłownie, jak w takiej myjni samochodów. I nagle jakaś niezwykła siła nas z tego wyciągnęła i wystarczyło wysokości i tej minimalnej prędkości, którą mieliśmy, by przejść i kontynuować lot.
Nie będę tutaj mówił o dramatycznych sprawach psychicznych, bo to nie jest miejsce, ale chyba wszyscy się bardziej w tym momencie poznaliśmy.
Koledzy tłumaczą ten fakt, że samolot tak "wypuchł", że…
Bo obydwaj mieliśmy w tym momencie ręce na manetce gazu i tam się okazuje… że zostały wypuszczone klapy, dlatego aerodynamicznie samolot "wypuchł"… Ale przy tej minimalnej prędkości którą mieliśmy takie wypuszczenie klap to by spowodowało odwrotną reakcję samolot by wszedł w nurkowanie…
A.K.: Nie potrafi pan tego wytłumaczyć?
K.W.: To jest niewytłumaczalna sprawa. Można tylko i wyłącznie powiedzieć, że to była interwencja z Nieba.
A.K.: Czy pan był człowiekiem religijnym?
K.W.: Miałem przy sobie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej namalowany specjalnie na ten przelot. To było takie typowo polskie, wyrastające z tej chrześcijańskiej tradycji. My po prostu powierzamy wiele rzeczy opiece Matki Boskiej. To jest typowe dla nas Polaków, że uciekamy się w dramatycznych chwilach do tej matczynej opieki. Ja święcie wierzę, że tylko za sprawą tej interwencji lot się powiódł.
Pozytywny aspekt tego wypadku mógą być też taki, że zmniejszyliśmy prędkość. W związku z tym mając w skrzydłach gałęzie i różnego rodzaju liście i pnie drzew, lecąc z mniejszą prędkością wzbudzaliśmy chyba niebywały zachwyt na ziemi. To było uszkodzone, miało mniej aerodynamiczne kształty, wyglądało, jak taka wielka szafa z gałęziami. Ludzie mówili sobie pewnie wojskowi również że samolot z polskimi znakami z gałęziami, z czymś co wygląda, jak skrzydła leci na południe. Wtedy ktoś mówił: "Prima Aprilis" i na tym się kończyła dalsza interwencja. Być może tak było. Tak to sobie w każdym razie tłumaczę.
Przez góry lecieliśmy z rezerwą, już trochę wyżej dolinkami; tam jest wysokie to przejście, więc chodziło o to, by wystarczało prędkości na wznoszenie, a jednocześnie, żeby to było w bardziej racjonalnym układzie, w stosunku do topografii; do tego, co dzieje się wokół. Nie chcieliśmy znów gdzieś utkwić w jakimś wąwozie bez wyjścia.
Następnie przeskoczyliśmy do tej rzeki Wag. Wzdłuż niej lecieliśmy bardzo nisko. I dolecieliśmy do Nowego Miasta nad Wagiem. Stamtąd zrobiliśmy taki taktyczny przelot przez małe Karpaty. One się chyba nazywają Białe Karpaty. Przeskoczyliśmy przez górki i znaleźliśmy się po ich zachodniej stronie. To przejście robiliśmy dosyć nisko, w wąwozie ale tam już wiedzieliśmy, że potem jest już tylko bardzo równinny teren, który się ciągnie aż do samej granicy austriackiej, i przylegliśmy sobie do tego terenu…
A.K.: Na jakiej wysokości?
K.W.: Tam już mogło być najwyżej kilkanaście metrów, momentami kilka metrów. Przelatując nad jednostką wojskową, lecieliśmy tuż nad jakimś opancerzonym transporterem, to było dosłownie kilka metrów.
A.K.: Nad jednostką wojskową?!
K.W.: Inaczej się nie dało, te jednostki były po drodze.
I dostaliśmy się w końcu do Austrii.
A.K.: Co pan czuł jak pan przelatywał przez ten pas zaoranej ziemi?
K.W.: Tam jest pierwsza linia wież strażniczych i za tą linią nie było rzeki, której się spodziewaliśmy. Okazuje się że tam jest pas… Przeskakujemy nad tym pierwszym płotem, następnie jest zaaorana ziemia i za kilkanaście sekund widać drugi płot z wieżami. To było dla nas zaskoczenie, mierzyliśmy początkowo pomiędzy te wieże.
A.K.: Lecieli panowie na wysokości tych wież…
K.W.: Ale w tym momencie Jędrek zdecydował się lecieć wprost na wieżę!
A.K.: Tam były karabiny maszynowe?
K.W.: No właśnie! I to było jedyne, co przekonywało tego człowieka żeby nie strzelał, że mamy równe szanse. Czy strzelał czy nie strzelał to nie wiem…
Jędrek… Nie mam słów uznania dla niego i dla jego sztuki latania. Samolot był zdecydowanie mało aerodynamiczny, a wyciągnął z niego co się jeszcze dało. I gdy zobaczył ten ostatni element żelaznej kurtyny, to potrafił jeszcze tak powiedziałbym jak spod Samosierry, jak spod Monte Cassino… Szarża była ułańsko-wojskowo-lotnicza. Widziałem oczy tego człowieka na tej wieży!
A.K.: Stał tam za karabinem maszynowym?
K.W.: No tak! Przelecieliśmy wreszcie tę rzeczkę, taka była niepozorna na mapie, ale wówczas bardzo rozlała i tam gdzieś stała budka austriacka i żołnierz trochę szwejkowaty przy niej.
Tu zaczyna się nasza przygoda na Zachodzie. Były różne głosy… My nie wspomnieliśmy jeszcze Jurka Czerwińskiego. Jurek Czerwiński był tym pilotem, który był z tyłu, z mechanikiem. Tu trzeba uczciwie powiedzieć, nie było żadnej przemocy.
A.K.: W stosunku do mechanika?
K.W.: Absolutnie żadnej!
Między innymi, Jurek nalegał na to, aby lecieć do Niemiec. Ja również byłem nastawiony, aby dolecieć do Bad Tolz, do takiej amerykańskiej bazy pod Monachium, ale Jędrek chciał wylądować jak najszybciej.
A.K.: Ze względu na samolot?
K.W.: Ze względu na samolot. Poza tym wchodziła w grę kwestia propagandowopolityczna: lecąc do amerykańskiej bazy NATO wzbudzimy zbyt wielką sensację polityczną, natomiast gdy wylądujemy w Wiedniu, to będzie takie "neutralne". I jego teoria wzięła górę.
Oczywiście nas na radarach nie byli w stanie zobaczyć…
A.K.: Czy panowie się nie bali, że oni podejmą jakąś akcję?
K.W.: Propagandowo oni następnego dnia w gazetach taką akcję podjęli; że tam ich helikoptery nas przechwyciły, ale to w ogóle tak nie było. Wręcz odwrotnie – Nie mogli nas znaleźć na radarach. Byliśmy już wtedy na wysokości jakichś 300 metrów. Wzywałem ich na częstotliwości 118,1 MHz, to była częstotliwość wieży w Wiedniu. To była druga próba nawiązania łączności, bo najpierw próbowaliśmy nawiązać łączność z wojskowym lotniskiem, co w ogóle nie wyszło. I od tego wojskowego lotniska zaczęliśmy odlatywać, żeby w jakieś kłopoty czasem nie wpaść.
Bałem się, że będą nas po wylądowaniu nękać. W końcu to Austriacy. Naczytało się różnych książek o Austriakach…
Następnie polecieliśmy do Wiednia, nad samo centrum Wiednia i zaczęliśmy krążyć nad OperaRing, nad operą. Uwielbiam operę i dlatego postanowiłem jako punkt orientacyjny wybrać ten gmach. Mówię do faceta z tej wieży, że jesteśmy nad operą… Bo on pytał mnie o położenie. Potem miałem stamtąd kurs do lądowania 120 stopni – to pamiętam.
Były wtedy czynne na międzynarodowym lotnisku Schwechat dwa pasy. Ja mówię do niego, że nie chcemy lądować dopóki nie będzie przedstawicieli amerykańskiej ambasady na lotnisku, bo my jedziemy do Ameryki, a tu tylko lądujemy, gdyż nam paliwa nie starcza na dalszy lot… Oni wtedy zaczęli się zachowywać bardziej brutalnie. Ja im mówię, że mamy dzieci i żony na pokładzie, że to jest wojskowy samolot. Zaczęli wówczas oszukiwać, że już mają tych Amerykanów. To ja mówię, że my będziemy musieli na razie zamknąć im jeden pas, ten 120 stopni, że będziemy krążyć przy początku, nie przekraczając połowy tego pasa, żeby mogli sobie ten drugi spokojnie trzymać w użyciu, ale oni w ogóle przerwali loty, trzymali wszystkie samoloty w holdingach, potem je zaczęli sprowadzać do lądowania na ten drugi pas.
Mówię im, że jeżeli nie będzie przedstawicieli amerykańskiej ambasady to my zamkniemy im całe lotnisko. I wtedy zaczyna się dyskusja z Jędrkiem, Jędrek już chce lądować… No i lądujemy…
Oczywiście to było przepiękne lądowanie. Ostatni raz na AN-ie drugim. Do dzisiaj to pamiętam!
Wylądowaliśmy i zakołowaliśmy za takim samochodem; przyjechał jakiś taki "follow me". Było widać od samego początku, że ludzie, którzy się nami interesują, w tych kombinezonach mechaników to jest jednostka specjalna. Od razu, gdy tylko otworzyliśmy drzwi wpadli do samolotu obezwładnili nas wszystkich zabrali broń…
Tak się złożyło, że ja byłem po cywilnemu, a mechanik i dwaj piloci byli w mundurach. Oni zostali odseparowani od nas – jako od cywilów. Później wyszło, że to ja byłem organizatorem całego lotu, że na mapie było moje pismo. Byli bardzo źli na mnie…
A.K.: Czyli oni zaczęli normalne śledztwo, jak przy uprowadzeniu samolotu.
K.W.: Śledztwo trwało wiele godzin, bo my tam zalecieliśmy chyba o drugiej po południu.
A.K.: Czyli o dwunastej w Krakowie, a o drugiej już w Wiedniu?
K.W.: Tak, ale tam jeszcze jest różnica czasu. Nad Czechosłowacją lecieliśmy chyba 49 minut. Ten dolot do granicy polskiej to było może 25 minut i w Austrii lataliśmy może z pół godziny. Dwie godziny ten lot trwał, na pewno.
Mniej więcej już w godzinach wieczornych oni byli bardzo wściekli, że ja nie przyznałem się od samego początku…
Tam była kwestia zeznań, bo mechanik od razu chciał wracać do Polski. Przyjechali z ambasady polskiej i chcieli go zabrać. Mechanik był doskonałym znajomym Jędrka Malca, więc Jędrek i Jurek czuli się zobowiązani w pewnym stopniu, aby on bez kłopotów wrócił, więc zeznawali przeciwko sobie; zeznawali, że uprowadzili go z bronią w ręku. Jurek zeznawał nawet, że przykładał mu pistolet do głowy, czego ja nigdy nie widziałem.
A.K.: Po to, żeby on nie miał kłopotów w jednostce?
K.W.: Tak, natomiast takie zeznanie było automatycznym przyznaniem się do winy i groził za to wyrok minimum cztery lata więzienia! Za terroryzm z użyciem broni.
Miałem takiego znajomego, który jeszcze tego samego wieczoru przyjechał tam i chciał nas wszystkich powyciągać, ale już się nie dało, ponieważ moi koledzy podpisali zresztą za namową takiej tłumaczki polskiej, chyba jakiejś esbeczki…
A.K.: O, w Austrii było bardzo dużo takich wtyk.
K.W.: Coś strasznego, w każdym razie ona namówiła ich, aby zrezygnowali z występowania z wolnej stopy i oni podpisali to! Natomiast w mojej sprawie zastosowano coś, jak areszt domowy. Wyznaczono mi miejsce. Oni zresztą sami mnie trzymali w tych miejscach najpierw, pierwszą noc w Treiskirchen, a później wysłali mnie do miejscowości, chyba to się nazywało Kirchof i tam mieszkałem przez dwa tygodnie… Do czasu aż przy pomocy Amerykanów uciekłem z Austrii.
A.K.: W jaki sposób uciekł pan z Austrii?!
K.W.: Samolotem!
A.K.: ????
K.W.: Okazało się, że ten mój znajomy, z którym spotkałem się na lotnisku…
A.K.: To byli tam w końcu ci przedstawiciele ambasady czy nie?
K.W.: No nie było! Ten znajomy to był taki biznesmen, no powiedzmy austriackoaustriacki. Przez niego m.in. podałem informację do mojej żony. Na lotnisku nie chcieliśmy zeznawać na tematy wojskowe i słuch o nas zaginął przestali się nami interesować…
A.K.: To jak pana Amerykanie wyrwali od Austriaków, dlaczego nie poszedł pan siedzieć?
K.W.: Tutaj cały czas jest ten aspekt uwięzienia kolegów. W pierwszym i drugim dniu bardzo się łudziliśmy ja i obydwie żony że oni mimo wszystko zostaną zwolnieni. Jakąś mieliśmy taką dużą wiarę, że ten system zachodni dla stworzenia pozorów to robi, a tak naprawdę, to jest taki ludzki system, więc oni wyjdą z tego więzienia i będą z nami.
Minęły dwa dni i nic się nie działo. Moją pierwszą reakcją było załatwienie przez tego znajomego wywiadu w "Głosie Ameryki", żeby poruszyć polską opinię publiczą, Polonię na Zachodzie. Niewiele wiedziałem o tym, jak to robić i pomyślałem, że to jest najlepszy sposób. To się okazało dobrym posunięciem. Po tym wywiadzie dla "Głosu Ameryki", po rozmowach z moim znajomym, stwierdziłem, że jedyną możliwością pomocy kolegom jest po prostu zrobić jak to się mówi po angielsku deal, czyli zrobić małą wymianę. Ja wreszcie coś tam im powiem, co oni będą chcieli usłyszeć; a dzień bez uszczerbku dla Układu Warszawskiego był i tak dniem straconym… Byłem jednym z tych, którzy w tamtym czasie przekazali informacje… Chodzi o to, że ja bym chętnie mówił, gdybym wiedział, że to jest przydatne. Nie miałem żadnych skrupułów, nigdy nie myślałem, że Polska jest krajem niezależnym. Zdradzanie tajemnic wojskowych kraju, który jest uwikłany w tak poważny wschodni układ, który nam odbiera tę wolność… Po prostu, że jedyną drogą do wolności jest zniszczenie tego systemu. Myślałem, że moje wiadomości są tak znikome, że nikomu na tym nie zależy.
A.K.: Ale Amerykanie byli zainteresowani?
K.W.: Okazało się, że ich to bardzo interesuje, tym bardziej, że wiedziałem dużo w sprawie dywersji i umiejscowienia grup specjalnych do działania dywersyjnego.
Jeszcze w 1982 roku trzeba to sobie powiedzieć istniało niebezpieczeństwo wojny Wschodu z Zachodem i wszystkie plany Moskwy jak wiemy dziś oficjalnie były planami agresywnymi. Układ Warszawski uchodził za obronny, ale to był układ o bardzo wielkich ambicjach agresora. Oni mieli w planach m.in. wejście do Paryża w ciągu 48 godzin. Mieli takie różne tam dziwactwa, łącznie z bronią nuklearną.
Sprawa tych tzw. grup specjalnych była dla Amerykanów bardzo interesująca, ponieważ te grupy miały zapoczątkować uderzenie w wypadku takiej wojny. Miało się to odbywać na wielu płaszczyznach. M.in. część miała się udać normalną lokomocją, mieli to być "turyści", ale byli też i tacy, którzy mieli przelecieć samolotami m.in. ANami…
A.K.: I pan pokazał, że da się tak przelecieć będąc niezauważonym.
K.W.: No właśnie. Ci dywersanci mieli się przedostać w bardziej strategiczne miejsca. Tam, gdzie turysta przedostać się już nie mógł. To oni kierowaliby ogniem rakiet taktycznych.
Oni również mogliby prowadzić własną dywersję i siać zamęt. Tu wchodziło w grę użycie broni biologicznej i chemicznej. Chodziło o to, do jakiego stopnia posunęliby się Rosjanie w wypadku agresji.
Stany Zjednoczone wiedząc o możliwości agresji i znając te plany nie od kogo innego, lecz od samego płk Kuklińskiego potrzebowały tylko pewnych weryfikacji, może dodatkowych danych.
A.K.: A pan był w jednostce desantowej, czyli też dywersyjnej?
K.W.: Między innymi wylatywaliśmy na takie działania na ćwiczenia z grupą z Darłówka stuprocentowo dywersyjną. Nie pamiętam, czy oni byli w Darłówku, ale wiem, że to było na północy Polski. Ja tam nigdy nie byłem, ale był tam kilka razy Jurek Czerwiński. Wobec tego ja używałem tego jako atutu. Mówię: "słuchajcie, ja tylko mogę wam tutaj powiedzieć, że taka grupa istnieje, że oni tam są, że to robią, ale ON jest w więzieniu u Austriaków, gdyby wyszedł, wówczas mielibyście informacje z pierwszej ręki".
Ja zostałem, odebrany przez kolegów, którzy nie mieli żadnego kontaktu ze mną, w ten sposób, że no… zwiałem i mnie nie ma. Nie siedzę z nimi, to znaczy, że nie jestem kolegą, bo koledzy powinni być razem! Z tym, że wtedy byśmy siedzieli cztery lata i byłoby nam fajnie bardzo…
Pewnie teraz bylibyśmy nadal bardzo wielkimi kolegami i mieszkalibyśmy obok siebie…
A.K.: Czyli to panów bardzo poróżniło?
K.W.: No tak, gdybyśmy byli wszyscy skazani, to…
Zresztą Stany Zjednoczone nie przyjmują do siebie terrorystów; nie przyjmują ludzi, którzy zostali oskarżeni o piractwo powietrzne. A prawdą jest, że i oni i ja bez problemu zostaliśmy tutaj przyjęci. Nie doszłoby do tego, gdyby nie mój wkład początkowy, a później już ich własny. Bo oni również przez te same miejsca się przesunęli…
Nie byłoby tego, gdyby nie moja pierwsza inicjatywa i ten pierwszy krok. W każdym razie, jesteśmy poróżnieni. Bić się nie bijemy, ale mieszkamy z dala od siebie.
A.K.: Po prostu oni uciekli w mundurach, a pan był po cywilnemu…
K.W.: To właśnie była ta różnica na początku…
To się szczęśliwie złożyło, bo gdyby nie ten fakt, że ja byłem po cywilnemu, to byśmy siedzieli od samego początku razem. Na pewno też bym się nie wykazał wielką inteligencją i też bym podpisał ten dokument, że rezygnuję z występowania z wolnej stopy… Siedziałbym tam z polskimi złodziejaszkami w Wiedniu i obwiniał wszystkich dookoła.
A.K.: I jak długo oni zostali w tej Austrii?
K.W.: Moja sprawa była prosta ponieważ ja uciekłem z Austrii…
A.K.: Uciekł pan z pomocą Amerykanów przetransportowali pana gdzie indziej?
K.W.: Tak, ale o szczegółach nie chciałbym tutaj mówić.
Przy pomocy Amerykanów znalazłem się najpierw w Londynie, później we Frankfurcie i na końcu w Monachium, gdzie mieszkałem dwa miesiące do momentu wyjazdu do USA.
A.K.: Cały czas będąc z córką?
K.W.: Tak, miałem doskonałe mieszkanie. Już teraz to nie istnieje więc można o tym spokojnie mówić. Na obrzeżach miasta jest NegrowKasser baza wojskowa całe centrum dowodzenia lotnictwem. To było zaraz obok Maryland University uczelni dla dzieci dyplomatów i pracowników amerykańskich. Oni są w kilku miastach w Europie to jest filia tego uniwersytetu na zachodzie Europy.
Mieszkałem na obrzeżach tej uczelni w ostatnim budynku, na pierwszym piętrze, na drugim piętrze były te różne służby. Więc chodziłem o jedno piętro wyżej i po prostu zmieniałem tylko pokoje. Ci panowie przez dwa miesiące ze mną rozmawiali. Wykonałem też dla nich pewien lot.
W ogóle uważałem się za bardzo pomocnego, przez co nabrałem przekonania, że w bardzo krótkim czasie koledzy wyjdą. Ale do mojego przylotu do USA 9 czerwca nie wyszli z więzienia. Wtedy tutaj zacząłem działać przez prasę polonijną i Polish American Congress, przez osobę pana Bolesława Wierzbiańskiego, który jest właścicielem gazety "Nowy dziennik".
Tak się złożyło, że Ed Koch, który był wtedy burmistrzem miasta, jechał do Wiednia. Prawdopodobnie Koch załatwił tę sprawę, tak po koleżeńsku, z Bruno Kreisky*m. Czy to się tak złożyło, czy to się tak tylko zbiegło razem trudno powiedzieć.
Moi koledzy rozmawiałem z nimi tu już po ich przyjeździe czuli się tam szalenie opuszczeni, nie widzieli żadnej pomocy, sądzili że wszyscy ich zostawili…
Że, przede wszystkim ja ich zostawiłem to jest pierwsza sprawa… Że konsulat polski strasznie im dokuczał, że zrobili pokazową sprawę sądową. Było to dosyć przykre.
Ja nie mogłem wrócić do Austrii, bo musiałbym z nimi usiąść na ławie oskarżonych. To jest nieporozumienie, bo oni myślą, że mógłbym być tylko świadkiem.
Oskarżenie mnie jako organizatora lotu było proste: byłem tym, który naruszył przestrzeń powietrzną bez zezwolenia, więc "naraziłem życie i zdrowie wszystkich tych, którzy latali wtedy nad tym lotniskiem".
Przy końcu wakacji oni już wyszli z więzienia, mieli wyroki w zawieszeniu.
A.K.: I to zakończyło całą eskapadę, a pan rozpoczął normalne życie imigranta. Czy przestał pan latać?
K.W.: Właśnie nie przestałem i to był mój problem. To były najbardziej wariackie czasy. Chciałem koniecznie latać, ale na początku nie zauważyłem, że to jest, jak z nieudanym małżeństwem, że ktoś chce za wszelką cenę być w małżeństwie, a miłości nie ma. To było coś takiego, bo ja za wszelką cenę chciałem latać i chciałem się tutaj wykazywać moimi "szalonymi zdolnościami lotniczymi". Od razu, w tym samym roku zrobiłem licencję. Latałem w Mississipi jako Crop Duster Pilot to jest opylanie "bronią chemiczną", ale owadów. Zacząłem wtedy czuć, że nie chcę do końca tego robić; że te odległości, tęsknota za rodziną wtedy mieszkaliśmy w Jersey City, żona była na północy, ja na południu. Bardzo szybko wróciłem z powrotem.
Wszyscy patrzą na aspekty finansowe, ja patrzyłem na zupełnie inny aspekt życia rodzinnego; córka miała wtedy cztery lata. Po prostu nie pasowało to wszystko jedno do drugiego.
Później próbowałem różnych rzeczy w lotnictwie. Od holowania reklamówek do commuter airliner. Z tego ostatniego jeszcze szybciej zrezygnowałem. Ze względu na odległości. To jest dla osoby przynajmniej o 10 lat młodszej ode mnie. Ja czułem się najlepiej z rodziną.
Rzeczą, do której chciałbym tu wrócić jest ten wypadek. Absolutnie jestem przekonany, że mając Matkę Boską Częstochowską przy sobie na pokładzie, jakoś wyraźnie odegrało to rolę.
Jest coś takiego jak magia latania. Myślę że to właśnie zostało tam zatracone, że ja zatraciłem kompletnie ten urok, ten romantyzm latania. To, co na początku spowodowało, że chciałem latać, to co mnie ciągnęło przez te wszystkie pola aeroklubów, przez te wysokie trawy… Przecież w Polsce było trudno latać.
A.K.: Latał pan tylko transportowymi samolotami, czy również szybszymi?
K.W.: Szybszymi nigdy nie latałem, po prostu mnie to nie interesowało. Idąc do szkoły lotniczej w Dęblinie byłem zaakceptowany do szkoły oficerskiej bo miałem zdrowie na tzw. "rury" (odrzutowce). Ale wtedy powiedziałem, że chcę iść na transportowe, a oni mówią, że nie ma pilotów transportowych w szkole oficerskiej, to ja na to, że idę do szkoły chorążych.
Szkoła chorążych w Polsce to był efekt amerykańskich doświadczeń z Wietnamu. Przy końcu lat 60. Polacy zrozumieli, że muszą szybko szkolić pilotów bez większej wiedzy inżynieryjnej.
Po szkole oficerskiej otrzymywało się tytuł inżyniera, my natomiast byliśmy technikami, ale byliśmy ekspertami w dziedzinie latania samolotami transportowymi. Mnie to pasjonowało, ponieważ wojska nie cierpiałem. Do wojska nie przyszedłem dla kariery. Nigdy nie mogłem się zgodzić z tą polityczną strukturą wojska, bo wojsko miało niesamowity udział w walce politycznej w Polsce. W końcu stan wojenny to było wszystko wojsko.
Nigdy nie lubiłem tego, no i chyba wojsko mnie też nie lubiło, bo jak już uciekłem to mnie skazali na wysoki wymiar kary. Tutaj ciekawa sprawa: nie odebrali mi stopnia. Mój "zaszczytny" stopień chorążego odebrano mi dopiero w 1994 roku.
Zaraz po przewrocie w Polsce w 1989 roku, postanowiłem być tym probierzem przemian politycznych i od razu wystąpiłem przez konsulat o uniewinnienie. Były różne problemy z rozpatrzeniem tego podania i trwało to kilka lat. W tym czasie zmieniło się chyba dwóch ministrów sprawiedliwości. Prokuratura wojskowa ciągle nie chcieła uznać mnie za niewinnego, raz mi zmniejszono wyrok. W końcu doszło to do prezydenta Wałęsy i Wałęsa podpisał moje uniewinnienie, ale w tym samym czasie wojskowa prokuratura zabrała mi stopień.
I teraz nagle zaczynam do tego przywiązywać; wagę, bo dlaczego mi zabrali stopień?
A.K.: Dlaczego Jaruzelski nadal jest generałem, a pan nie ma chorążego?
K.W.: Ja mogę być nawet na tym stosie ofiarnym jeżeli Jaruzelskiemu odbiorą generała, to ja wtedy rezygnuję z mojego chorążego!
Podjąłem tutaj starania o odzyskanie stopnia, bo dlaczego zostałem go pozbawiony?
A.K.: W dzisiejszej Polsce.
K.W.: No właśnie, w dzisiejszej to jest wręcz nie do wytłumaczenia! To znaczy, dla mnie jest to bardzo prosto wytłumaczyć, ale niech oni się tłumaczą!
A.K.: Pan wspomniał w rozmowie ze mną, że jest członkiem Rodziny Radia "Maryja", czy to przez ten wypadek pana religijność tak się właśnie pogłębiła? Czy to przez to, że przekroczył pan jakąś granicę?
K.W.: W tym roku byłem na pielgrzymce z Radiem "Maryja" u Ojca Świętego, na 19. rocznicę jego pontyfikatu. To było niesamowite przeżycie dwa razy rozmawiałem z Ojcem Świętym. To mogło się tylko odbyć dzięki Radiu "Maryja". Zostałem szalenie wyróżniony przez ojca Rydzyka czytałem na Mszy św. na Placu św. Piotra. To było czytanie Pierwszego Listu św. Piotra Apostoła, o tym, że każdy jest żywym kamieniem, który tworzy Kościół Chrystusowy. To zdecydowanie jest tekst, który pasuje dla słuchaczy Radia "Maryja", ludzi o bardzo tradycyjnym, polskim podejściu do naszej wiary. Ja tu jestem w parafii amerykańskiej i mi wcale nie przeszkadza wręcz odwrotnie pomaga, że mam takie korzenie, że wywodzę się z tej właśnie polskiej, tradycyjnej religijności.
Wie pan, z religijnością, to jest niewytłumaczona rzecz. Bo na przykład jednym to się bierze od urodzenia, że są bardzo religijni. U mnie to jest na pewno związane z tamtym wypadkiem. Zdecydowanie widzę w tym nadprzyrodzoną siłę, zbyt wiele rzeczy się wtedy jednocześnie zdarzyło.
Ja to może zbagatelizowałem w pierwszym momencie, bo wtedy sądziłem nie wiem, czy pan pamięta słowa polskiego hymnu lotników że "pilot jest ponad wszystko", a jednak nie jest.
A.K.: Dziękuję bardzo za rozmowę.
Andrzej Kumor